Kasztanowo. Konkursowo*



W domu mamy ich pewnie z pięć kilogramów, kolejne tyle w koszyku wózka i chęć na kolejne migoczące sztuki. Ulubione zabawki mojej córki spadają z nieba. Przynajmniej z jej perspektywy.
A pamiętam. Kiedy liście jeszcze w większości zieleniły się na drzewach, ale pierwsze rdzawo-rude i złociste zaczynały szurać pod nogami, wtedy mój tata nostalgicznie spoglądał przez okno i zarządzał: - Idziemy na kasztany!
I choć w pobliskim parku kasztanowców było sporo, co roku wybieraliśmy to samo miejsce, odrobinę na uboczu, przed internatem, który dziś zmienił się w błyszczącą siedzibę jednej ze szkół wyższych. Za murem, za bramą stały dwa kasztanowce i morze kasztanów do wyzbierania. Błyszczące i zmatowiałe, w łupinkach i bez, kasztany podwójne i trojaczki wyskakujące z jednej kolczastej kryjówki, te maleńkie niczym ziarnko fasoli i te całkiem spore, jak pokaźna śliwka węgierka. Zbieraliśmy je do koszyka, upychaliśmy po kieszeniach, gubiliśmy w drodze do domu.
A gdy było nam mało, tata szukał pokaźnego kija i strącał niezdecydowane okazy. Te, co już z ciekawością wyglądają poza łupinkę, łagodnie patrząc brązowym okiem. Nasz Bohater, Pan Kasztanów, Tata.
Gwóźdź i młotek i masa zapałek, z których tata usuwał siarkę. Co roku ruszała produkcja kasztanowych ludków. Ludzików, koników, piesków, kotków, gąsienic i pociągów.
I choć szybko matowiały, choć błyskawicznie pokrywał je kurz i gubiły gdzieś swój elegancki błysk – co roku powoływaliśmy je do życia, zupełnie zapominając o ich rychłym odejściu.
Rok temu, moja córka Ewa z uwagą wpatrywała się w brązowe kulki. Cofała rączkę przed kolczastymi łupinkami, gładziła błyszczące kasztanowe lico, testowała, czy te jesienne skarby, nie są oby jadalne.
Dziś siadamy na naszej ulubionej górce. W innym miejscu, w innym mieście. Wiatr wieje, liście szumią, a my czekamy. Pac, pac, pac! Lecą kasztany a ona biegnie: - Mamo, mamo! Mam! Trzy! – woła wyciągając rączki, które ledwo mieszczą pękate kasztany.
Czasem szukam kija i ciskam nim do góry. Przez chwilę jestem Panią Kasztanów, lecz zdecydowanie lepiej ta sztuka wychodzi tacie Ewy. Więcej siły, lepsza precyzja. Ja wtedy zostaję specjalistką do spraw bezpieczeństwa i czuwam, żeby główna zbieraczka kasztanów zachowała odpowiednią odległość od drzewa.
Zbieramy do kieszeni. Zbieramy do koszyczka. Do torebki. Do koszyka pod wózkiem. Schylamy się, podnosimy, pokazujemy sobie, liczymy. Kasztany spadają i nie dają nam wytchnienia. A w domu czeka młotek, gwóźdź, zapałki i cała masa postaci do stworzenia...












* ten tekst i ten zestaw zdjęć znalazł się w pierwszej dziesiątce w konkursie organizowanym przez blog Szafa Tosi KLIK bardzo się cieszę i jestem zaszczycona :) jeśli nie znacie bloga Szafa Tosi - koniecznie tam zajrzyjcie :)

Popularne posty