O tym, że przychodzi taki dzień...
Będę jęczybulić. Z góry uprzedzam tych o słabszych nerwach. Jęczybulenie może być zaraźliwe, ale jest w pełni wyleczalne. Zazwyczaj ulecza się samo. Jak się człowiek wyjęczybuli to mu lepiej. Czasami.
Zatem... Jestem potwornie zmęczona. Potwornie. Z trudem dotrzymuję do 22.00, ale właściwie około 20.00 już jestem ledwie żywa. Nie jest to spowodowane tym, że cichaczem dorwałam fuchę drwala. Właściwie nie wiem, czym to jest spowodowane. Ewulczita regularnie wysysa ze mnie siły witalne, ale nie jest to jakieś novum. Po prostu wstaje o 6.00 i jest aktywna do 18.00/19.00 z przerwą na 1 (słownie: jedną) drzemkę, która trwa maksymalnie godzinę i dwadzieścia minut.
Około 17.00 do domu wraca M., który od progu przejmuję naszą Królową, ale w tym czasie zazwyczaj trzeba ogarnąć kuchnię, obiad zrobić/odgrzać i zjeść, pozbierać zabawki itp. Mistrzem Ceremonii Kąpieli także jest M., ale w jej czasie trzeba zrobić mleko, znowu ogarnąć kuchnię, pochować ewkowe rzeczy. Raptem robi się 20.00 a ja omdlewam na kanapie. Skupiam wzrok na monitorze, żeby nie widzieć moich zaniedbanych dłoni. Jestem mistrzem w nie-za-u-wa-ża-niu. Tyle że ostatecznie jednak zauważam. Że te dłonie to do wymiany. Że cera do kitu. Że włos wisi. Że szafa wciąż pełna przypadkowych rzeczy, które nijak się mają do mojej sylwetki. No i ta sylwetka! Okropność. Obok mnie leży kilka niedoczytanych Wysokich Obcasów i książka, którą kupiłam, bo zainteresował mnie trailer filmu na jej podstawie (filmu który pewnie do polskiej dystrybucji nie trafi). Książkę mam od kilku tygodni i jedyne, co mogę o niej powiedzieć to to, że ma obrzydliwą okładkę. I oczywiście mogłabym teraz czytać zamiast jęczybulić w Waszą stronę, ale jestem zbyt zmęczona, żeby czytać ze zrozumieniem. Pisanie jest łatwiejsze. O czym to ja jeszcze miałam? No zmęczona jestem. Przez większość czasu lubię naszą samodzielność i niezależność, ale przychodzi taki dzień - dajmy na to środa, 16 marca, kiedy żałuję, że do moich i M. rodziców jest ponad 100 kilometrów i że nie mogę spontanicznie wyskoczyć na randkę z M. prosząc ich o opiekę nad Ewulczitą. Bo my tu jesteśmy sami. A nawet... Jeśli nie bylibyśmy sami? W końcu to nasze dziecko i nasze wyrzeczenia, prawda? Zatem jęczybulę. Cały dzień biegałam za rozchichotaną Ewulczitą i ją chroniłam. Miałam milion sugestywnych wizji przytrzaśniętych paluszków, rozbitej głowy, porażenia prądem, zakrztuszenia, omdlenia. Łaziłam za nią i obserwowałam. Asekurowałam. Rozmyślałam. Prócz zajmowania się nią znalazłam dziś czas na: 1. prysznic, 2. przebiegnięcie po allegro w temacie dziecięcym, 3. zimną kawę inkę. I jestem potwornie zmęczona. Ale to już mówiłam...
Zatem... Jestem potwornie zmęczona. Potwornie. Z trudem dotrzymuję do 22.00, ale właściwie około 20.00 już jestem ledwie żywa. Nie jest to spowodowane tym, że cichaczem dorwałam fuchę drwala. Właściwie nie wiem, czym to jest spowodowane. Ewulczita regularnie wysysa ze mnie siły witalne, ale nie jest to jakieś novum. Po prostu wstaje o 6.00 i jest aktywna do 18.00/19.00 z przerwą na 1 (słownie: jedną) drzemkę, która trwa maksymalnie godzinę i dwadzieścia minut.
Około 17.00 do domu wraca M., który od progu przejmuję naszą Królową, ale w tym czasie zazwyczaj trzeba ogarnąć kuchnię, obiad zrobić/odgrzać i zjeść, pozbierać zabawki itp. Mistrzem Ceremonii Kąpieli także jest M., ale w jej czasie trzeba zrobić mleko, znowu ogarnąć kuchnię, pochować ewkowe rzeczy. Raptem robi się 20.00 a ja omdlewam na kanapie. Skupiam wzrok na monitorze, żeby nie widzieć moich zaniedbanych dłoni. Jestem mistrzem w nie-za-u-wa-ża-niu. Tyle że ostatecznie jednak zauważam. Że te dłonie to do wymiany. Że cera do kitu. Że włos wisi. Że szafa wciąż pełna przypadkowych rzeczy, które nijak się mają do mojej sylwetki. No i ta sylwetka! Okropność. Obok mnie leży kilka niedoczytanych Wysokich Obcasów i książka, którą kupiłam, bo zainteresował mnie trailer filmu na jej podstawie (filmu który pewnie do polskiej dystrybucji nie trafi). Książkę mam od kilku tygodni i jedyne, co mogę o niej powiedzieć to to, że ma obrzydliwą okładkę. I oczywiście mogłabym teraz czytać zamiast jęczybulić w Waszą stronę, ale jestem zbyt zmęczona, żeby czytać ze zrozumieniem. Pisanie jest łatwiejsze. O czym to ja jeszcze miałam? No zmęczona jestem. Przez większość czasu lubię naszą samodzielność i niezależność, ale przychodzi taki dzień - dajmy na to środa, 16 marca, kiedy żałuję, że do moich i M. rodziców jest ponad 100 kilometrów i że nie mogę spontanicznie wyskoczyć na randkę z M. prosząc ich o opiekę nad Ewulczitą. Bo my tu jesteśmy sami. A nawet... Jeśli nie bylibyśmy sami? W końcu to nasze dziecko i nasze wyrzeczenia, prawda? Zatem jęczybulę. Cały dzień biegałam za rozchichotaną Ewulczitą i ją chroniłam. Miałam milion sugestywnych wizji przytrzaśniętych paluszków, rozbitej głowy, porażenia prądem, zakrztuszenia, omdlenia. Łaziłam za nią i obserwowałam. Asekurowałam. Rozmyślałam. Prócz zajmowania się nią znalazłam dziś czas na: 1. prysznic, 2. przebiegnięcie po allegro w temacie dziecięcym, 3. zimną kawę inkę. I jestem potwornie zmęczona. Ale to już mówiłam...