Weekend Unplugged
- Pizzę dziś zrobię! I sernik z masą lemon curd - planowałam podczas powrotu z sobotniego spaceru. Zbliżaliśmy się do domu, kiedy na naszej drodze stanęła sąsiadka i uprzedziła, żebyśmy dalej nie szli. A potem to już jak z filmu (polskiego, rzecz jasna) - nadjechał na sygnale wóz strażacki. A potem drugi. I jeszcze trzeci. I pogotowie gazowe. Podeszliśmy nieco bliżej i zobaczyliśmy ogień buchający z piwnicznego okienka...
Nikomu nic się nie stało, choć ponoć strażacy przybyli w ostatniej chwili (rury z gazem!). Po godzince został tylko smród i brak prądu oraz gazu. I ten brak doskwierał nam przez całą sobotę i niedzielę...
Mieliśmy okazję poznać nasze mieszkanie w wersji sauté. Wsłuchać się w nie, bez przeszkadzaczy typu brzęcząca lodówka, szum wentylatora w laptopie, wrzeszczący telewizor czy półgłosem gadające radio. Hałas uliczny bez domowego akompaniamentu też brzmi zupełnie inaczej. Skąpane w ciemności kąty również już nie takie same. Przydały się zbierane przeze mnie świeczki i świeczuszki (już M. się na nie krzywić nie będzie ;)), pomocny okazał się zielony termos, w którym nosiłam wrzątek z sąsiedniego bloku, bo przecież jakoś mleko musieliśmy Ewce zrobić (a jak brałam termos od rodziców, to M. zadowolony nie był, wstydź się! ;)). Ale najbardziej przydatne było to, że bez zbędnego olabogowania odnaleźliśmy się w tych warunkach. Wszyscy :) Sąsiedzi pakowali manatki i wyjeżdżali, w większości. A my na posterunku. Ewka współpracowała, my pracowaliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna: ty na spacer, ja po wodę, ty do elektryka dowiedzieć się, jak praca, ja myję lodówkę... Weekend był pracowity i leniwy jednocześnie, choć odczuwam trochę skutki stresu i teraz właściwie dopiero zaczynam odsypiać... :)
PS A kiedy w bloku obok powiedziałam, że bez prądu jesteśmy, to usłyszałam: - Bez telewizora! :D No tak, to było najstraszniejsze ;)
Nikomu nic się nie stało, choć ponoć strażacy przybyli w ostatniej chwili (rury z gazem!). Po godzince został tylko smród i brak prądu oraz gazu. I ten brak doskwierał nam przez całą sobotę i niedzielę...
Mieliśmy okazję poznać nasze mieszkanie w wersji sauté. Wsłuchać się w nie, bez przeszkadzaczy typu brzęcząca lodówka, szum wentylatora w laptopie, wrzeszczący telewizor czy półgłosem gadające radio. Hałas uliczny bez domowego akompaniamentu też brzmi zupełnie inaczej. Skąpane w ciemności kąty również już nie takie same. Przydały się zbierane przeze mnie świeczki i świeczuszki (już M. się na nie krzywić nie będzie ;)), pomocny okazał się zielony termos, w którym nosiłam wrzątek z sąsiedniego bloku, bo przecież jakoś mleko musieliśmy Ewce zrobić (a jak brałam termos od rodziców, to M. zadowolony nie był, wstydź się! ;)). Ale najbardziej przydatne było to, że bez zbędnego olabogowania odnaleźliśmy się w tych warunkach. Wszyscy :) Sąsiedzi pakowali manatki i wyjeżdżali, w większości. A my na posterunku. Ewka współpracowała, my pracowaliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna: ty na spacer, ja po wodę, ty do elektryka dowiedzieć się, jak praca, ja myję lodówkę... Weekend był pracowity i leniwy jednocześnie, choć odczuwam trochę skutki stresu i teraz właściwie dopiero zaczynam odsypiać... :)
PS A kiedy w bloku obok powiedziałam, że bez prądu jesteśmy, to usłyszałam: - Bez telewizora! :D No tak, to było najstraszniejsze ;)