Piątkowa grozy odsłona...
Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Tramwaj koziołkował, ja unosiłam się pod sufitem, bezradnie rozglądając się za M. Czułam jak zatykają mi się uszy i chciałam, żeby było już po wszystkim. W końcu uderzyłam plecami o szybę wypychając ją na zewnątrz. Upadłam na trawę, a tramwaj dalej kulał się, tyle że w przeciwnym kierunku. Wstałam i pobiegłam w jego stronę wołając M. Był tam, wstawał o własnych siłach.
Odetchnęłam i się obudziłam*.
Kilka godzin później obserwowałam czerwone rozbryzgi w kuchni. Na podłodze, ścianie, kuchence, stopach Ewy, moich dłoniach. Stałam jak sparaliżowana, nie wiedząc co robić, a raczej, co robić najpierw. Potem chwyciłam Ewulczitę, posadziłam ją na wysokim krzesełku i ruszyłam do łazienki... po zmywacz do paznokci. To był mój ulubiony, wiśniowy, lakier do paznokci :)
Co z robić z tak rozpoczętym dniem? Pogodzić się z tym, że nie będzie najlepszym dniem tygodnia? Czy ufać, że mimo wszystko będzie miły? Wyruszyć w podróż czy nie?
Jasne, że wyruszyć! Zatem wyruszam. Opuszczam naszą żółtą twierdzę. Co nie znaczy, że wpisów nie będzie. Będą! Książkowe! Ale nie tylko :) Niech no tylko mnie pech opuści i wena wróci...
* Zakładam, że nie było tam Ewy, bo nie rozglądałam się za nią.