Przedszkole - tu i tam - Holandia

Zapraszam do lektury drugiego odcinka cyklu Przedszkole - tu i tam - oczami mam! O tym, jakie przedszkolne doświadczenia ma mama mieszkająca w Holandii, opowie nam Gosia, mama Jagody, autorka bloga Mama Jagody. Cały tekst oraz wszystkie zdjęcia* są jej autorstwa. Gosiu, bardzo Ci dziękuję za Twoją opowieść! :)


Jeśli mam być szczera, to w temacie holenderskiego przedszkola zaskoczyło mnie praktycznie wszystko... Po dwóch latach nie dziwi mnie już prawie nic ;) Znaczy –  aklimatyzuję się!

Na początku dziwiło mnie, że każdy, kto odkrywał powiększający się brzuch, praktycznie od razu zaczynał temat żłobko-przedszkola, że trzeba je organizować jak najszybciej! Parę miesięcy później okazało się, że faktycznie kryterium wyboru przedszkola dla Jagody będzie jedno  wolne miejsce ;) Ok, dla ścisłości, miałam jeszcze jedno malutkie kryterium… By dziecięca toaleta była za zamykanymi drzwiami, w osobnym pomieszczeniu, nie tam gdzie wszyscy się bawią i jedzą. Tak, tak, tu lepiej nie uruchamiać wyobraźni… Ale przejdźmy do konkretów.
Holenderskie dzieci do żłobko-przedszkoli zaczynają chodzić bardzo wcześnie. Urlop macierzyński jest brutalnie krótki, tylko 16 tygodni, obowiązkowo zaczynany na dwa do czterech tygodni przed terminem porodu. Łatwo więc wyliczyć, że dzieciaczki usamodzielniają się mając zwykle trzy-cztery miesiące. Oczywiście niektóre mamy poświęcają się macierzyństwu, ale jednak zdecydowana większość wraca do pracy od razu. O miejsce jest trudno, pierwszeństwo ma rodzeństwo dzieci będących już w żłobku, a że rodziny holenderskie są bardzo rozwojowe, na miejsce czeka się rok, albo i dłużej. Przyjmowane są dzieci od zera (dokładnie szóstego tygodnia życia) do lat czterech (szkoła jest obowiązkowa dla pięciolatków). Jagoda poszła do żłobka „późno, bo tuż przed pierwszymi urodzinami (teraz ma trzy latka). Chodzi do grupy z dziećmi w wieku do czterech lat, wzorowanej na modelu rodzinnym   dzieci wychowują się razem, jak rodzeństwo, obok siebie. I muszę przyznać, że faktycznie fajna to sprawa. Starsze dzieci uczą się uważać, opiekować i zwracać uwagę na niemowlaczki, np. nie można biegać w salce, bo łatwo nadepnąć małego pełzaczka ;) Niemowlaki natomiast uczą się, obserwując dzieci już chodzące, uczą się zachowania przy stole, dyscypliny, szybciej też podejmują próby wstawania...  Gdy byłyśmy w przedszkolu pierwszego dnia, Jagula rozpłakała się na widok hałasujących czterolatków, wtedy dzieci poprzynosiły jej książeczki, zabawki i rozśmieszały ją bawiąc się w:   A kuku! To był naprawdę uroczy widok :)


Są też grupy dla dzieci w podobnym wieku (do lat dwóch i od dwóch do czterech). W jednej grupie jest zapisanych maksymalnie 16 dzieci, na stałe są trzy panie, jednego dnia są zwykle dwie razem. Nigdy nie ma 16 dzieci równocześnie, bo rzadko które dziecko chodzi do przedszkola cztery dni w tygodniu (jak Jagoda), zwykle przychodzą na trzy lub tylko dwa dni. Rodzice wykorzystują różne przywileje, pracują na niepełne etaty, są tu specjalne dni  Mama / Papa Dag, czyli dzień wolny z dzieckiem, różnie regulowane w różnych firmach, ale jest to standard i nikogo nie dziwi, gdy matka nie pracuje pięć dni w tygodniu. Chyba warto zaznaczyć, że z tego przywileju chętnie też korzystają holenderscy ojcowie. Co ciekawe, nie znam żadnego polskiego taty (z tych tutejszych), który wykorzystywałby swój Papa Dag (tak, tak  nawet tata Jagody, niestety...)!
Przedszkole jest czynne od 7.30 do 18.00, oprócz dni świątecznych (w Holandii to tylko kilka dni w roku). W wakacje często zmieniają się panie w grupie, czasem nawet dochodzą z innych filii. Koszty za żłobko-przedszkole są wysokie, średnio 6.50 euro za godzinę (w placówkach prywatnych też). Na szczęście państwo dofinansowuje przedszkola (gdy rodzice pracują), a wysokość dofinansowania zależy od wysokości zarobków opiekunów i jest bardzo różna.


Posiłki są przygotowywane przez panie i razem z dziećmi jedzone przy jednym dużym stole. Maluszki siedzą na wysokich krzesełkach, dzieci starsze na ławkach. Rozkład posiłków i ich jakość pozostawia wiele do życzenia, ale sprawdza się i nie ma problemu, że dzieci nie jedzą. Jedzą, bo inaczej będą głodne ;) Tak jak zresztą do wszystkiego, w przypadku jedzenia panuje tu totalny luz. Je to je, nie to nie. Pierwszym posiłkiem o 9.30 są owoce i sok jabłkowy (z koncentratu). Duży talerz z kawałkami różnych owoców przechodzi od dziecka do dziecka, każde wybiera kawałek i podaje dalej. I tak kilka rundek. Jabłka, pomarańcze, banan, kiwi, gruszki  ze skórkami. Około południa jest lunch. Praktycznie taki sam każdego dnia. Dziecko wybiera do picia zimne mleko albo maślankę, a pani przygotowuje kanapkę. Do wyboru różne pyszności: ser topiony albo żółty, pasztetowa, miód, dżem, masło orzechowe, appelstroop (słodki syrop z jabłek), do tego margaryna i więcej grzechów nie pamiętam ;) Od święta pojawia się ogórek, papryka, czasem tosty z serem. Oczywiście panie jedzą razem z dziećmi, nie ma specjalnych osób do pomocy. Ewentualnie, gdy trzeba jakieś niemowlę karmić i brakuje rąk, wtedy nawet pani sprzątająca łapie za butlę ;) Ostatnim posiłkiem, w sumie przekąską, jest wafel ryżowy (np. z serkiem topionym), herbatniki albo krakersy (coś w stylu chlebków Wasa), do picia sok jabłkowy. Niestety dzieci nie dostają w ciągu dnia ciepłego picia i posiłków. Między 13.00 a 15.00 jest przerwa na sen, nieobowiązkowa, ale większość dzieci w wieku Jagody śpi, chociaż godzinkę. Dzieci śpią w naprawdę chłodnym (naprawdę!) pokoju, niemowlaczki często na dworze w wózkach lub specjalnych budkach  wyglądających jak klatki dla ptaków (chyba nie trzeba dodawać, że temperatura na dworze nie ma tu większego znaczenia). Na szczęście rodzic decyduje, czy w ogóle podoba mu się ten pomysł .


W przedszkolu nie ma zajęć dodatkowych (myślę, że gdybym zapytała dyrektorkę o zajęcia dodatkowe, zupełnie nie wiedziałaby, o czym mówię ;) Przedszkole nastawione jest na swobodną zabawę, nie na edukację. A jeśli już to bardziej na naukę samodzielności. Ogólnie zajęć kreatywnych jest zdecydowanie mniej niż w polskich przedszkolach, choć dużo układa się drewnianych puzzli, sporo rysuje, lepi z ciastoliny. Są tematy, o których się z dziećmi rozmawia, coś tam robi a propos np. zwierząt, wiosny, czy rodzenia dzieci ;) Ale bardziej w tle, nic na siłę. Nie siada się na dywanie (aaa nie ma dywanu!), gdy pani proponuje jakąś zabawę, kto chce się bawi, reszta robi co chce. Gdy pani czyta książeczkę, kto chce obsiada ją, słucha, przewraca strony, reszta robi co chce. Dzieci bawią się tu czym chcą, z kim chcą, jak chcą. Mają do dyspozycji zabawki, książki, ale i sprzęty domowe (np. starą klawiatura do komputera, telefony, łyżki, butelki z kolorowymi płynami, chochle itp). Dzieci mogą nawet wędrować do sąsiednich grup, co ciocie komentują:  U sąsiada trawa zawsze bardziej zielona...


Najważniejszym miejscem zabawy i tak jest podwórko. Teren duży, są pagórki, zjeżdżalnie, kilka piaskownic, mostek. Ogólnie dość niebezpieczny. Dla jednych po prostu nieprzystosowany, dla innych prawdziwe pure nature ;) Stare opony do zabawy i metalowe retro rowerki. Na dworze spędza się prawie każdą wolną chwilę. Gdy ciepło – praktycznie całe dnie, gdy mocno pada lub wieje  troszeczkę mniej ;)


To co w holenderskim przedszkolu najbardziej rzuca się w oczy polskiej mamie, to luz w zajmowaniu się dziećmi, luz graniczący mocno z niezajmowaniem się nimi w ogóle. Panie są, ale trochę jakby ich nie było. I bałagan, nieład, porozrzucane zabawki, kaloszki. Ogólnie sajgonik. I jeszcze dzieci jedzące piasek na dworze, umorusane i zasmarkane. Maluch może przeciągnąć przez pół podwórka gałąź większą od siebie, mijając panie, one tylko schodzą mu z drogi (ja w tym czasie rzucam się, by przesunąć Jagodę, która jeszcze nie chodzi, z pola rażenia). Dziecko, jak usiądzie na ziemi, to siedzi. Gdy wpadnie do kałuży, to mokre jest do momentu, aż ktoś wreszcie się zorientuje, itd. Panie zdecydowanie nie latają ze ściereczką wycierając buźki ;) To jest to, co mocno dziwi i bulwersuje. I niestety trzeba się do tego przyzwyczaić. Choć luz ten pociąga za sobą czasem nieprzyjemne konsekwencje, np. szukanie dziecka po całym przedszkolu (nie zdarzyło się Jagodzie, ale znam kilka takich historii)…


Z drugiej strony podoba mi się, że na dzieci się nie krzyczy, rozmawia się z nimi i tłumaczy. Siła spokoju! Gdy jakieś łobuzuje przy stole, idzie przemyśleć sprawę na kanapę, potem wraca. Wszystko załatwia się na spokojnie. Nie ma rygoru, ale też dzieci, które w żłobku wychowują się prawie od urodzenia, szczególnej dyscypliny nie potrzebują, wiedzą jakie są zasady i wierzcie lub nie  stosują się.
Kiedyś zapytałam ciocię N., jak to robi, że 12 dzieci (w różnym wieku!) siedzi grzecznie przy stole, praktycznie bez pisknięcia i czeka aż ona sama naleje każdemu sok i poda krakersy... Ona zdziwiona odpowiedziała tylko: – No siedzą, bo wiedzą, że zaraz dostaną jeść ;) Czyż to nie jest banalnie proste?
Nasze przedszkole... Lubię i nie lubię. Jagoda często wraca w zmienionych ciuchach, a w woreczku czekają na mnie niewiarygodnie mokre i ubłocone rajtuzki, nieraz ubłocone i mokre jest prawie wszystko… Najpierw się wściekam. Potem myślę:  No i co w tym złego? Spokojnie! Widać miała ubaw po pachy! Wiem, że miała! No przecież nie będzie całe życie po kałużach skakać...  Ale kto wie, może właśnie dzięki takiemu podejściu  bez stresu, będzie bez oporów całe życie po kałużach skakać? W chwilach zwątpienia myślę, że i tak najważniejsze jest to, jak Ona tam się czuje. A widzę, że czuje się dobrze, swobodnie... I radosna jest jak w domu!


* Zdjęcia z przedszkola udało się Gosi uzyskać bezpośrednio od placówki, zazwyczaj są tam przechowywane, aż do czasu, gdy dziecko opuszcza przedszkole – wtedy rodzice dostają je na pamiątkę :)

Popularne posty