Przedszkole - tu i tam - Niemcy

Zapraszam do lektury trzeciego odcinka cyklu Przedszkole - tu i tam - oczami mam! O tym, jakie przedszkolne doświadczenia ma mama mieszkająca w Niemczech, opowie nam Agnieszka, mama Sary, autorka bloga Sarah und Kinderfashion. Cały tekst oraz wszystkie zdjęcia są jej autorstwa. Agnieszko, bardzo Ci dziękuję za Twoją opowieść! :)


Mieszkam w Niemczech od dobrych dziesięciu lat. W tym czasie wyszłam za mąż za Niemca, jakże by inaczej! I urodziłam córkę, Sarę. „Siedzenie” w domu z niemowlakiem nie za bardzo mi służyło, więc szybko wróciłam do pracy. I tu po raz pierwszy pojawiło się pytanie – kto zajmie się dzieckiem? Teściowa – nie, bo nie… Teściu – szkoda gadać… Mąż – pracuje…  Żłobków nie ma. Są nianie, które u siebie w domu prowadzą mini-żłobki. Panie te przechodzą pewne kursy, po czym udostępniają część swojego domu na potrzeby małych dzieci (maksymalnie pięcioro) – mają więc łóżeczka, zabawki i inne różności. I to była nasza pierwsza stacja. Ale nie o tym miałam pisać.
Będzie o przedszkolu. Cóż… Wielkiego wyboru nie miałam. Mieszkając w małej mieścinie (albo raczej dużej wiosce) zapisałam Sarę do jedynego dostępnego przedszkola. Walki o miejsca nie było, gdyż każde dziecko od lat trzech (a niedługo już od roku!) ma gwarantowane prawo na przyjęcie do przedszkola. Niezależnie od tego, czy dzieci z braku miejsc siedzą sobie na głowach czy tez nie ;) No więc zapisałam. I od razu się zdziwiłam. Kazali zabierać Sarę na obiad do domu... To podobno zupełnie normalne w Niemczech. Wiele matek nie pracuje (bo jak tu pracować, skoro, przedszkola robią sobie przerwę w porze obiadowej?), więc ma czas na gotowanie obiadków dla mężów, którzy wracają często na obiad do domu oraz dla dzieci przebywających w przedszkolu. Cóż było robić… Zabieraliśmy Sarę na ten nieszczęsny obiad do domu, jednocześnie walcząc o miejsce całodniowe, czyli o możliwość spożycia obiadu w przedszkolu. Bo przecież po to oddaję dziecko do przedszkola, żeby móc pracować – co niektórych zdziwi – również w porze obiadowej! I tu atutem była praca obojga rodziców – dziwnie znajome, prawda?


Obiady okazały się fast foodem, odgrzewanym lub przypiekanym w piekarniku przez kucharkę-amatorkę. Ale czego się spodziewać, jeśli kuchnia ma rozmiar kanciapy? ;) A więc pizza, zupy z puszki, tudzież proste (z akcentem na proste) dania, które amatorka jest w stanie szybko przyrządzić. Żeby za dużo nie narzekać dodam, że do dyspozycji dzieci przez cały dzień jest woda lub zimna herbata oraz pokrojone w sztyfciki warzywa (marchewki itp.) Więc jak się tym fast foodem nie najedzą, to jest szansa, że nie padną ;)
Nasze początki w przedszkolu były dość czasochłonne. W Polsce zwykle oddaje się (płaczącego) trzylatka do przedszkola i ma nadzieję, że szybko się on z losem pogodzi. W Niemczech zaś koncepcja jest taka, że rodzice zostają z dzieckiem w przedszkolu, i to tak długo, aż się ono do nowej sytuacji przyzwyczai! Z jednej strony jest to super sprawa, bo dziecko nie jest niepotrzebnie stresowane, a rodzic ma możliwość podglądnięcia codzienności przedszkolnej ze swoim dzieckiem w roli głównej. Problem rodzi się wtedy, kiedy rodzic musi pracować i nie za bardzo może sobie pozwolić na chadzanie ze swoją pociechą przez (czasami) miesiąc do przedszkola… Pedagogów niewiele to interesuje. Bywały chwile, że myślałam sobie, że to dość sprytne z ich strony – to rodzic odwala całą robotę… ;)
Sara nie trafiła do grupy trzylatków. W naszym przedszkolu nie ma grup wiekowych! W każdej grupie są dzieci od trzech do sześciu lat. Sens jest taki, ze starsze dzieci mają pomagać młodszym, a młodsze mają się uczyć od starszych. Dodatkowa zaleta dla wychowawców – mając troje trzylatków w grupie jest łatwiej sobie z nimi poradzić, niż z piętnastoma. A jeśli jeszcze dodam, że większość niemieckich trzylatków nosi pieluchę, to sprawa staje się jasna :D



W grupie mieszanej nie ma możliwości realizacji tzw. programu – dzieci więc nie mają podręczników czy ćwiczeniówek do przedszkola. Więc jak to wszystko funkcjonuje, zapytacie? Dzieci wychowywane są do samodzielności. W godzinach przedpołudniowych – po śniadaniu i powitaniu w grupach – dzieci decydują, w jakich zajęciach będą uczestniczyć. Jedne idą więc na gimnastykę do salki gimnastycznej, inne idą malować, wycinać, kleić, jeszcze inne do klockarni lub na scenę (zabawa z kostiumami, rekwizytami). Dzieci powinny w ciągu tygodnia przejść każdy z etapów. Takie jest założenie. Ale z racji tego, że dzieci rozchodzą się na te zajęcia ze swoich stałych grup i wychowawcy tracą je z oczu, może się zdarzyć, że plan ten nie zawsze idealnie funkcjonuje ;)


W godzinach poobiednich zajęć warsztatowych nie ma. Dzieci bawią się wtedy z kim chcą i gdzie chcą. Wszystkie sale są otwarte. Zmęczone maluchy mają możliwość poleżenia lub pospania w przyciemnionej sali, która jest wyłożona poduszkami. Małe dzieci mają też swoje własne kocyki lub poduszki do dyspozycji. Każde dziecko ma swój button (ze swoją własną podobizną). Ma to usprawnić ogólną kontrolę nad dziećmi. A funkcjonuje to tak: w centralnym miejscu przedszkola wisi plan pomieszczeń. Z chwilą, kiedy dziecko zmienia miejsce, przesuwa ono od razu swój button na planie. W ten sposób wychowawczynie od razu wiedzą, gdzie kto jest.


Był czas, kiedy system przedszkola otwartego bardzo mnie fascynował. Jakie to inne od polskiej rutyny ;) W międzyczasie jednak zrewidowałam swoje poglądy. Na przykładzie własnego dziecka widzę, że dzieci potrzebują struktur i tej właśnie rutyny (eureka!). Zamiast całego stada wychowawczyń, potrzebują jednej, która się nimi faktycznie zajmie przez cały dzień. Sara, jako dziecko nieśmiałe, zgubiła się gdzieś w tym systemie. Nikt nawet nie zauważał, że nie chadzała na pewne zajęcia… I na dodatek nauczyła się leserstwa, po tym jak zauważyła, że wystarczy nie rzucać się w oczy, żeby z sukcesem omijać nielubiane zajęcia...
Aktualnie Sara ma pięć lat. Jako że sześciolatki obejmuje obowiązek szkolny i moja córka na styk się na ten obowiązek załapuje, uczęszcza od początku roku szkolnego na zajęcia dla kandydatów do szkoły. Odbywa się to w przedszkolu, raz w tygodniu. Celem tych spotkań jest zintegrowanie grupy szkolnej oraz wstępne przygotowanie do życia w szkole. Są więc organizowane wycieczki do szkoły, spotkania z pierwszakami, różnorakie projekty. Dzieci uczą się liczyć, ćwiczą wychwytywanie liter na słuch, bawią się w gry grupowe.
Na pewno się zdziwicie, jeśli napiszę, ze to jedyne zajęcia „poza konkursem“. Nie ma żadnego angielskiego, rytmiki ani nauki tańca. W przedszkolu dzieci się po prostu bawią. Jeśli rodzice chcą, posyłają maluchy na zajęcia dodatkowe w godzinach poprzedszkolnych.




Ile kosztuje takie przedszkole? NIC! Jest na serio za darmo. Jedynie za obiady trzeba płacić symbolicznie. Ale jak dziecko jada w domu, to rodzice naprawdę nie mają żadnych opłat. Żeby Was jednak nie wprowadzać w błąd – kwestia opłat za przedszkole regulowana jest przez landy. W naszym landzie króluje socjaldemokracja, więc lud pracujący ma pewne przywileje za darmo. W innych landach natomiast za przedszkole się słono płaci… Przedszkola również są bardzo różnorodne – przedszkola „otwarte” to tylko jedna z wielu możliwości.
Na koniec – w kwestii formalnej – nasza placówka otwarta jest od 7.00 do 16.00 godziny. Czyli podobnie jak w Polsce – matka nie ma szansy na pracę na cały etat, jeśli nie ma pod ręką babci, która by wnuczka regularnie odbierała… Dość oburzająca jest też liczba dni, w których przedszkole po prostu jest zamknięte! Tradycyjnie trzy tygodnie w lecie oraz liczne dni (teoretycznie) wolne od pracy, przedłużone weekendy, przerwy świąteczne oraz… Szkolenia i wycieczki pracowników…

PS Agnieszka napisała jakiś czas temu wpis przedszkolny na swoim blogu – stamtąd pochodzą zdjęcia. Jest ich jeszcze więcej i jest wyjaśnione, co to za prezenty wiszą na sznurkach :) Zajrzyjcie! KLIK

Popularne posty