Przedszkole - tu i tam - Islandia
Zapraszam do lektury dziesiątego, ostatniego, odcinka cyklu Przedszkole - tu i tam - oczami mam! O tym, jakie przedszkolne doświadczenia ma mama mieszkająca w Islandii, opowie nam Ania, mama Ignasia, autorka bloga Igulec i jego zrzędliwy matulec. Cały tekst oraz wszystkie zdjęcia mam od Niej. Aniu, bardzo Ci dziękuję za Twoją opowieść! :) Zapraszam do lektury nieco innej od poprzednich, będzie trochę o przedszkolnej drodze Ignasia, ale też sporo ogólnych wiadomości o przedszkolach na Islandii i różnicach między placówkami. Lektura jest bardzo długa, ale - moim zdaniem - ciekawa :) Za tydzień podsumowanie cyklu!
Nasza wczesnoedukacyjna przygoda zaczęła się, gdy Igi miał 11 miesięcy, a ja dostałam pracę w przedszkolu. Ignaś oczywiście od razu dostał tam miejsce w grupie maluszków. Przedszkole jest ogromne (150 dzieci) i szeroko reklamowane jako świetne, przyjazne miejsce dla rozwoju wyobraźni, wykształcenia umiejętności społecznych, z rozbudowaną filozofią biorącą pod uwag indywidualny rozwój malucha i doskonałym, częściowo wegetariańskim jedzeniem.
Nasza wczesnoedukacyjna przygoda zaczęła się, gdy Igi miał 11 miesięcy, a ja dostałam pracę w przedszkolu. Ignaś oczywiście od razu dostał tam miejsce w grupie maluszków. Przedszkole jest ogromne (150 dzieci) i szeroko reklamowane jako świetne, przyjazne miejsce dla rozwoju wyobraźni, wykształcenia umiejętności społecznych, z rozbudowaną filozofią biorącą pod uwag indywidualny rozwój malucha i doskonałym, częściowo wegetariańskim jedzeniem.
Ideologia wykorzystywana w przedszkolu to tzw. “hjallastefna” - wytwór wyspiarski. Zakłada: podział ze względu na płeć, ogromny nacisk na dyscyplinę i rutynę, całkowity brak dekoracji, duże uporządkowanie otoczenia (wszędzie miejsca oznaczone taśmą - na krzesła, stoły, mydło; w typowej placówce tego typu na podłodze są linie, po których należy się poruszać). W przedszkolu ważne jest to, że dzieci dokonują wyboru rodzaju zabawy, nauczyciel wszędzie im towarzyszy.
A po pewnym czasie wylądowaliśmy w przedszkolu waldorfskim. Idei Steinera nie będę opisywać, gdyż “hjallastefna” jest bardziej nieznana i egzotyczna. Poniżej porównanie przedszkoli (kliknijcie w zdjęcie, a najlepiej otwórzcie je w nowym oknie lub karcie, tabela będzie wtedy czytelna! :))
Epizod z pierwszym przedszkolem był zdecydowanym szokiem. Szczególnie dla mnie, bo Igi po niecałym miesiącu wylądował u niani. Co uderzało, to całkowity przerost treści nad formą i bezbrzeżna nuda, i na talerzu, i w zabawie. Której, nawiasem mówiąc, było zaskakująco mało. W tym przedszkolu, działającym jak zegarek (to trzeba mu oddać), czas na zabawę był mocno ograniczony. Od rana dzieci teoretycznie bawiły się nawet do dwóch godzin, ale w praktyce było to jedynie oczekiwanie na przyjście wszystkich dzieci i nauczycielek, by z wybiciem godziny 9.00 można było rozpocząć śniadanie i przeskakiwanie do kolejnych punktów planu. Zabawa w grupie trwała aż... 45 minut (w tym owoc i zmiana pieluchy), więc jakkolwiek ciekawe byłoby zajęcie, trzeba je było szybko przerwać. Słynny “wybór” dalszej zabawy był dość mocno ustawiany, ale i wybierać dzieci nie miały w czym. Po wyborze przez kolejną godzinę jedna grupka była na dworze, a pozostałe dzieci siedziały przypięte pasami w krzesełkach przy osobnych stolikach:
Moją największą zgrozę budziła zawsze ta jedna, smutna kredka... Celem tych zajęć było przetrzymanie do obiadu i wygodne rozebranie dzieci ze spodni i koszulek, by dzieci nie pobrudziły ich w czasie obiadu, a potem sprawnie poszły spać. Zabawa ta oczywiście była niesłychanie nudna dla dwulatków, tym bardziej, że każdy dzień wyglądał dokładnie tak samo, jak kolejny, tylko książeczki rozpadały się jeszcze bardziej. Chłopcy umilali sobie czas rzucając klockami, książeczkami i przyklejając ciasto do ściany. Uwolnieni z krzesełek, dziczeli, w najlepszym wypadku skacząc po krzesłach, stolikach, wspinając się na komodę i parapety, w najgorszym - krzycząc i usiłując zrobić sobie wzajemnie krzywdę. Jest to zachowanie, które da się wytłumaczyć niedostymulowaniem mózgu, który szuka “akcji” w takich właśnie zachowaniach.
Podczas obiadu nauczyciele mieli kolejne ułatwienie w postaci kubków niekapków - w atmosferze panującej w przedszkolu po zdjęciu wieczek stoliki zalałby powódź ;-)
Najszczęśliwszy dzień, jaki pamiętam, to dla chłopców był ostatni dzień przed Bożym Narodzeniem, kiedy wszyscy nauczyciele sprzątali, a dzieci zajmowały się sobą i nie było czasu na nieustanne strofowanie. Była zatem cisza i spokojna, inteligentna, kreatywna zabawa.
Podział na płcie to także niezwykle interesujący pomysł, tłumaczony różnicami między dziewczynkami i chłopcami i wynikającą z tego potrzebą niwelowania niechcianych cech, a wzmacniania pożądanych. Chłopcy i dziewczynki spotykali się na dworze i podczas zabawy w podgrupach - dwa razy w tygodniu. W moim odczuciu żadne “niwelowanie i wzmacnianie” się nie odbywało, a jedna z dziewczynek odeszła z przedszkola, gdyż rodzice zauważyli u niej strach przed chłopcami.
Muszę jednak dodać, że piszę o tym przedszkolu w ramach ciekawostki. Jest ono prywatne, podlega mniejszej kontroli, idea ma wielu zwolenników (zdecydowanie do nich nie należę, więc je subiektywnie demonizuję). Poza takimi ewenementami, przedszkola są tu raczej “normalne” ;-)
A przedszkole waldorfskie, do którego posłałam Ignasia, i w którym mam przyjemność pracować to już zupełnie inna bajka, przynajmniej dla mnie :)
Urzekło mnie od początku - masywny, lekko zdezelowany, trochę zapuszczony budynek starej willi i ciepłe, lekko udekorowane wnętrza stanowiły zdecydowany kontrast ze szpitalnymi, całkowicie pustymi i bezosobowymi salkami w poprzednim przedszkolu. Czterdzieścioro dzieci tworzy trzy grupy wiekowe na trzech piętrach. Wszystko jest z wielką konsekwencją z naturalnych tworzyw, a nawet najmniejsze dzieci piją ze szklanek (czyli da się!). Zabawek nie ma dużo. Nie są to modne klocki, czy sprzęty sportowe, a kawałki drzew, płachty materiału, kamienie, muszle, wełna, są drewniane miecze i ręcznie robione konie na patyku, jest kuchenka i niezbyt waldorfska, ikeowska kolejka drewniana z ogromną ilością torów oraz nie po steinerowsku - książeczki w najmłodszych grupach. Ale gdy połączy się to z nieskrępowaną zabawą i niesamowitą wyobraźnią dzieci, powstają domy, restauracje i skomplikowane zabawy. Czasem po ciąży po obiedzie jedna z dziewczynek zostaje mamą lalki Líny i następuje długotrwały proces edukacji, w której biorą udział rodzice i ze trzy ciocie. Czasem dzieciaki przenoszą wszystkie ciężkie pniaki i kamienie pod drzewo na dworze, by móc na nie wejść, czasem otwierają piekarnię, a czasem z pni, kamieni i wiader budują autobus.
Nauczyciele sami określają, co chcą robić - każdy ma jakieś pomysły i wolną rękę do ich realizacji. W praktyce wszyscy są czymś ciągle zajęci, choć wymaga to podzielności uwagi, bo dzieci muszą być obserwowane cały czas - konflikty i niebezpieczne sytuacje zdarzają się wszędzie. Niektóre dzieci sprawiają kłopoty wychowawcze, jednak ogólna atmosfera jest nieporównanie lepsza od tej z poprzedniego przedszkola. Dzieci mają niesamowitą świadomość możliwości swojego ciała, mimo bycia w nieustannym ruchu nie przewracają się często i nie nabijają guzów. Czas opowieści jest czasem wyciszenia - wychowawca opowiada, czasem używa przedmiotów, by zobrazować baśń, po kilkunastu dniach dzieci stają się aktorami i odgrywają opowieść. Lubię też wosk pszczeli, z którego dzieciaki lepią cokolwiek wyobraźnia im podpowie, a wychowawca, odbierając efekty starań, wymyśla na poczekaniu opowieść, dołączając do niej kolejne elementy
Jedzenie jest fantastyczne, choć najbardziej podoba mi się idea wspólnego stołu. W większości przedszkoli posiłki jada się w podgrupach, przy małych stolikach. Tutaj zasiada się przy wielkim stole, a przed każdym posiłkiem dzieci chwytają się za ręce i śpiewają wybraną piosenkę.
Fakt, odczuwam niedosyt, bo trochę mi mało Waldorfa w Waldorfie, nie ma eurytmiki, może spotkań i inicjatyw mogłoby być więcej? Ogródek również mógłby być większy, z większą ilością zakamarków, a przedszkole wyposażone jeszcze bardziej domowo, by rola nauczycieli była lepiej widoczna.
Dla głodnych wiedzy Ania napisała więcej o Islandii i tym, jak może tam wyglądać opieka nad dziećmi, jeśli chcecie dowiedzieć się więcej - zapraszam do dalszej lektury :)
Islandia to mały kraj, w którym kocha się dzieci. Wielodzietność nie dziwi i jest na porządku dziennym. Posiadanie potomstwa jest tu przyjemne i bardzo ułatwione, począwszy od opieki okołociążowej, poprzez „ludzkie” porody, dziewięć miesięcy urlopu rodzicielskiego w pełnym wymiarze do podziału między rodziców, pozytywny i pełen zrozumienia stosunek społeczeństwa (w tym pracodawców) do dzieci, aż do opieki nad dziećmi.
Epizod z pierwszym przedszkolem był zdecydowanym szokiem. Szczególnie dla mnie, bo Igi po niecałym miesiącu wylądował u niani. Co uderzało, to całkowity przerost treści nad formą i bezbrzeżna nuda, i na talerzu, i w zabawie. Której, nawiasem mówiąc, było zaskakująco mało. W tym przedszkolu, działającym jak zegarek (to trzeba mu oddać), czas na zabawę był mocno ograniczony. Od rana dzieci teoretycznie bawiły się nawet do dwóch godzin, ale w praktyce było to jedynie oczekiwanie na przyjście wszystkich dzieci i nauczycielek, by z wybiciem godziny 9.00 można było rozpocząć śniadanie i przeskakiwanie do kolejnych punktów planu. Zabawa w grupie trwała aż... 45 minut (w tym owoc i zmiana pieluchy), więc jakkolwiek ciekawe byłoby zajęcie, trzeba je było szybko przerwać. Słynny “wybór” dalszej zabawy był dość mocno ustawiany, ale i wybierać dzieci nie miały w czym. Po wyborze przez kolejną godzinę jedna grupka była na dworze, a pozostałe dzieci siedziały przypięte pasami w krzesełkach przy osobnych stolikach:
- “czytając” książeczki w pożałowania godnym stanie,
- bawiąc się plasteliną domowej roboty,
- rysując - jedną kredką,
- bawiąc się pięcioma klockami LEGO w jednym kolorze,
- budując z pięciu większych klocków.
Moją największą zgrozę budziła zawsze ta jedna, smutna kredka... Celem tych zajęć było przetrzymanie do obiadu i wygodne rozebranie dzieci ze spodni i koszulek, by dzieci nie pobrudziły ich w czasie obiadu, a potem sprawnie poszły spać. Zabawa ta oczywiście była niesłychanie nudna dla dwulatków, tym bardziej, że każdy dzień wyglądał dokładnie tak samo, jak kolejny, tylko książeczki rozpadały się jeszcze bardziej. Chłopcy umilali sobie czas rzucając klockami, książeczkami i przyklejając ciasto do ściany. Uwolnieni z krzesełek, dziczeli, w najlepszym wypadku skacząc po krzesłach, stolikach, wspinając się na komodę i parapety, w najgorszym - krzycząc i usiłując zrobić sobie wzajemnie krzywdę. Jest to zachowanie, które da się wytłumaczyć niedostymulowaniem mózgu, który szuka “akcji” w takich właśnie zachowaniach.
Podczas obiadu nauczyciele mieli kolejne ułatwienie w postaci kubków niekapków - w atmosferze panującej w przedszkolu po zdjęciu wieczek stoliki zalałby powódź ;-)
Najszczęśliwszy dzień, jaki pamiętam, to dla chłopców był ostatni dzień przed Bożym Narodzeniem, kiedy wszyscy nauczyciele sprzątali, a dzieci zajmowały się sobą i nie było czasu na nieustanne strofowanie. Była zatem cisza i spokojna, inteligentna, kreatywna zabawa.
Podział na płcie to także niezwykle interesujący pomysł, tłumaczony różnicami między dziewczynkami i chłopcami i wynikającą z tego potrzebą niwelowania niechcianych cech, a wzmacniania pożądanych. Chłopcy i dziewczynki spotykali się na dworze i podczas zabawy w podgrupach - dwa razy w tygodniu. W moim odczuciu żadne “niwelowanie i wzmacnianie” się nie odbywało, a jedna z dziewczynek odeszła z przedszkola, gdyż rodzice zauważyli u niej strach przed chłopcami.
Muszę jednak dodać, że piszę o tym przedszkolu w ramach ciekawostki. Jest ono prywatne, podlega mniejszej kontroli, idea ma wielu zwolenników (zdecydowanie do nich nie należę, więc je subiektywnie demonizuję). Poza takimi ewenementami, przedszkola są tu raczej “normalne” ;-)
***
A przedszkole waldorfskie, do którego posłałam Ignasia, i w którym mam przyjemność pracować to już zupełnie inna bajka, przynajmniej dla mnie :)
Urzekło mnie od początku - masywny, lekko zdezelowany, trochę zapuszczony budynek starej willi i ciepłe, lekko udekorowane wnętrza stanowiły zdecydowany kontrast ze szpitalnymi, całkowicie pustymi i bezosobowymi salkami w poprzednim przedszkolu. Czterdzieścioro dzieci tworzy trzy grupy wiekowe na trzech piętrach. Wszystko jest z wielką konsekwencją z naturalnych tworzyw, a nawet najmniejsze dzieci piją ze szklanek (czyli da się!). Zabawek nie ma dużo. Nie są to modne klocki, czy sprzęty sportowe, a kawałki drzew, płachty materiału, kamienie, muszle, wełna, są drewniane miecze i ręcznie robione konie na patyku, jest kuchenka i niezbyt waldorfska, ikeowska kolejka drewniana z ogromną ilością torów oraz nie po steinerowsku - książeczki w najmłodszych grupach. Ale gdy połączy się to z nieskrępowaną zabawą i niesamowitą wyobraźnią dzieci, powstają domy, restauracje i skomplikowane zabawy. Czasem po ciąży po obiedzie jedna z dziewczynek zostaje mamą lalki Líny i następuje długotrwały proces edukacji, w której biorą udział rodzice i ze trzy ciocie. Czasem dzieciaki przenoszą wszystkie ciężkie pniaki i kamienie pod drzewo na dworze, by móc na nie wejść, czasem otwierają piekarnię, a czasem z pni, kamieni i wiader budują autobus.
Nauczyciele sami określają, co chcą robić - każdy ma jakieś pomysły i wolną rękę do ich realizacji. W praktyce wszyscy są czymś ciągle zajęci, choć wymaga to podzielności uwagi, bo dzieci muszą być obserwowane cały czas - konflikty i niebezpieczne sytuacje zdarzają się wszędzie. Niektóre dzieci sprawiają kłopoty wychowawcze, jednak ogólna atmosfera jest nieporównanie lepsza od tej z poprzedniego przedszkola. Dzieci mają niesamowitą świadomość możliwości swojego ciała, mimo bycia w nieustannym ruchu nie przewracają się często i nie nabijają guzów. Czas opowieści jest czasem wyciszenia - wychowawca opowiada, czasem używa przedmiotów, by zobrazować baśń, po kilkunastu dniach dzieci stają się aktorami i odgrywają opowieść. Lubię też wosk pszczeli, z którego dzieciaki lepią cokolwiek wyobraźnia im podpowie, a wychowawca, odbierając efekty starań, wymyśla na poczekaniu opowieść, dołączając do niej kolejne elementy
Jedzenie jest fantastyczne, choć najbardziej podoba mi się idea wspólnego stołu. W większości przedszkoli posiłki jada się w podgrupach, przy małych stolikach. Tutaj zasiada się przy wielkim stole, a przed każdym posiłkiem dzieci chwytają się za ręce i śpiewają wybraną piosenkę.
Fakt, odczuwam niedosyt, bo trochę mi mało Waldorfa w Waldorfie, nie ma eurytmiki, może spotkań i inicjatyw mogłoby być więcej? Ogródek również mógłby być większy, z większą ilością zakamarków, a przedszkole wyposażone jeszcze bardziej domowo, by rola nauczycieli była lepiej widoczna.
Dla głodnych wiedzy Ania napisała więcej o Islandii i tym, jak może tam wyglądać opieka nad dziećmi, jeśli chcecie dowiedzieć się więcej - zapraszam do dalszej lektury :)
Islandia to mały kraj, w którym kocha się dzieci. Wielodzietność nie dziwi i jest na porządku dziennym. Posiadanie potomstwa jest tu przyjemne i bardzo ułatwione, począwszy od opieki okołociążowej, poprzez „ludzkie” porody, dziewięć miesięcy urlopu rodzicielskiego w pełnym wymiarze do podziału między rodziców, pozytywny i pełen zrozumienia stosunek społeczeństwa (w tym pracodawców) do dzieci, aż do opieki nad dziećmi.
Opieka zazwyczaj zaczyna się tu od oddania dziecka niani, zwanej dagmamma (czyli 'dzienna mama'). Niania przyjmuje dzieci we własnym domu, najwyżej pięcioro (od szóstego miesiąca do trzech lat), jest przeszkolona, zatrudniona i regularnie kontrolowana przez gminę, a jej dom musi spełniać odpowiednie warunki metrażowe i normy bezpieczeństwa. Koszt niani to 40-50000 ISK miesięcznie (ok. 40000 ISK wynosi comiesięczna refundacja z gminy za każde dziecko).
Ogromnym plusem oddawania dzieci do „dziennej mamy” to łagodne wejście w świat bez rodziców, rodzinna, domowa atmosfera i sporo uwagi od niani, zajętej jedynie piątką dzieci, a także domowe jedzenie (jakość zależy od umiejętności niani). Wybór niani może być ograniczony ze względu na ilość miejsc, choć w teorii można szukać osoby odpowiadającej nam podejściem i światopoglądem. Nasza niania była przedtem nauczycielką w przedszkolu waldorfskim.
Przedszkola dzielą się tu na państwowe i prywatne. Do państwowych dotąd należało zapisywać się jak najszybciej po urodzeniu dziecka. Obecnie o przyjęciu decyduje nie miejsce na liście, ale numer NIP dziecka. Dzieci przyjmuje się w roku, w którym kończą 2 lata, dzieje się to ok. sierpnia lub września - zatem niektóre dzieci zaczynają edukację w wieku 1,5, a inne mając 2,5 roku.
Większość przedszkoli ma tu określoną ideę lub choćby myśl przewodnią, ale jej realizacja zależy od zaangażowania dyrekcji i pracowników. Jedzenie jest najczęściej gotowane w przedszkolu, rzadziej jest to katering; jakość posiłków zależy od umiejętności kucharza. Dzieciom niezależnie od tego, w jakiej są placówce nie podaje się cukru (z pewnymi wyjątkami, np. ryż na mleku), dieta jest bogata w mleko, mięso i ryby. Dzieci dostają często chleb z kosmiczną ilością masła - wiadomo, klimat. Do picia wszędzie podawana jest woda z kranu, co nie dziwi, bo mamy tu najczystszą wodę na świecie. Miesięczny koszt przedszkola to 25000 ISK/8h, każde pół godziny więcej dziennie w skali miesiąca to dodatkowe 4000 ISK (co ma powodować skrócenie pobytu dziecka do 8h). Typową cechą tutejszej opieki przedszkolnej jest to, że grupy mają ok. dwadzieścioro dzieci i tylu wychowawców, by na jednego przypadała grupka najwyżej pięciu, sześciu podopiecznych. Typowe przedszkole to parterowy domek z podwórkiem, o nieciekawej (ale typowej tutaj) architekturze. Zwykłym obrazkiem jest chmara biegających i babrzących się w czarnym piasku dzieciaczków wokół niepozornych budynków, chyba że temperatura spada do -6 st.C lub jest sztorm.
Przyjaciółka, z którą rozmawiałam, jest niezadowolona z państwowego przedszkola syna z kilku względów:
- jej całkowicie odpieluchowanemu dziecku zakładana jest pieluszka na czas drzemki (typowy czas odpieluchowania następuje ok. trzeciego roku życia, jej syn jest młodszy,
- komunikacja z przedszkolem bardzo zawodzi, strona internetowa nie jest aktualizowana, mejl nieużywany, niepełne informacje znajdują się na tablicy ogłoszeń,
- dzieci zbyt rzadko przebywają na dworze (ok. trzy razy w tygodniu, co wynika z - jej zdaniem - wygody wychowawców. Trafiła na grupę starszych pań,
- zdarzają się „dietetyczne wpadki”, jak chleb z dżemem (jej pierwsze dziecko miało ogromne kłopoty z próchnicą, więc zwraca na to szczególną uwagę), hot-dogi itp.,
- przedszkole określiła jako „przechowalnię dzieci”, a nie placówkę edukacyjną.
Na obronę przedszkoli państwowych muszę dodać, że mimo wszystko większość rodziców i dzieci jest zadowolonych, nawet synek przyjaciółki lubi chodzić do swojej grupy, a ja mam o wiele większe zaufanie do tutejszej opieki, niż do tej w Polsce. Wszystko zależy od tego, jak się trafi... Islandczycy z zasady cechują się dużą cierpliwością, w stosunku do dzieci są uczuciowi i wyrozumiali. Głównym problemem przedszkoli jest zmieniająca się kadra (pensje są niskie, w przedszkolach najczęściej pracują ludzie młodzi, szybko z pracy rezygnują), co powoduje brak ciągłości w opiece nad dziećmi.
Islandczycy są sympatycznymi wychowawcami. Kraj jest, jak wspomniałam, przyjazny dzieciom.
Islandczycy są sympatycznymi wychowawcami. Kraj jest, jak wspomniałam, przyjazny dzieciom.