WSTĘP
Na liczniku 41 tygodni i 3 dni ciąży. Piątek. Rano nie jestem pewna, czy to sączą się wody płodowe, czy wszystko dobrze, jestem niespokojna. Chyba nie chcę czekać do poniedziałku. Spokojnie dopakowuję brakujące rzeczy do torby i jedziemy. Bolesne badanie, dodatkowe USG, które wprowadza zamęt w temacie wielkości dziecka. Lekarz się waha. - Wszystko w porządku, ale skoro już pani jest - położymy panią na oddziale - mówi. Wypełniam ankietę, podpisuję masę papierów, dostaję łóżko na patologii ciąży. I obiad. Bo zrobiła się 13.00. To ponad cztery lata temu było. W moim brzuchu siedziała Ewka, która w ogóle nie spieszyła się z wyjściem.
Na łóżkach obok wciąż zmieniały się pacjentki. Często były przyjmowane na kilka godzin, na obserwację, najwięcej było tych, u których za wcześnie zaczęły się skurcze. O ironio! Ja czekałam na choć jeden, one błagały, by się skończyły, bo to nie jest dobry czas... Po kilku godzinach były wypisywane i odsyłane do domu z receptą. Miałam szczęście. Ominęły mnie dramaty, ciężkie przypadki, morza łez. Sympatyczne rozmowy, bardzo wiele bardzo różnych nawoływań: - Ewka! Wychodź! Minęła sobota, minęła niedziela... Całymi dniami, z przerwami na lekki sen, posiłki i badania - chodziłam. Po schodach, po korytarzach, po szpitalnym spacerniaku. Snułam się wte i wewte. Szczególnie drogę do kawiarni sobie upodobałam. Tam były lody na patyku ;) Pielęgniarki, położne, pacjentki z innych sal... - Ewka! Wychodź! A ona nic.
Zapis KTG. Czynność serca Ewy - w normie, czynność skurczowa macicy - żadna. Płaski jak stół wykres. - O, o! Niech pani zobaczy, coś tu drgnęło! - pokazywałam pielęgniarce płaski wykres z jednym malutkim ząbkiem. A ona śmiała się w głos jeszcze na korytarzu. Skończył się weekend, wrócił ordynator. Wszedł do sali, zmarszczył czoło na mój widok: - Jeszcze pani nie urodziła. No to dzisiaj pani urodzi - powiedział i wyszedł. Trochę się pomylił. Nie urodziłam w poniedziałek. Od trzech godzin i trzynastu minut był wtorek. 41+6 tc.
Nie wiem, jak to jest, jak gwałtownie odchodzą wody. Nie wiem, jak czeka się w domu, liczy skurcze, i zastanawia, czy już pora do szpitala. Ja tam byłam. Nic nie zaczęło się "samo". Przy Ewce. Wszystko wskazuje na to, że i z Wojtek nie chce opuszczać swojego M1. A już powoli pora... Czyżby znowu wywoływanie? To może, jak już jestem "na ostatnich nogach", macie ochotę powspominać, jak to się zaczęło u Was? Pędziłyście do szpitala? Wody odeszły Wam w tramwaju? Podczas jakiej czynności zaczęły się Wam regularne skurcze? Nie zmuszam, nie wyciągam na siłę intymnych szczegółów, ale może macie ochotę opisać Wasz WSTĘP do porodu? ;)