Upał
O 14.00 wyjść z domu. Żeby spokojne dotrzeć do przedszkola, odebrać Ewkę i spacerem dojść do Młodzieżowego Domu Kultury na zebranie organizacyjne. Co to dla mnie? Pestka. Mnóstwo czasu. Tyle że już po 12.00 plan zaczął się sypać. Wojtek rozdrażniony własną niemocą (na kanapę wejść nie umie, tu się zahaczy, tam się uderzy, sami-wiecie-rozumiecie) wyje. Wyje na rękach, wyje na podłodze, na siedząco, leżąco, stojąco (tak!). Wyjec. Na wycie najlepszy jest sen. Śpi. Ale już 14.00... Jak ja zdążę, jak ja zdążę? Upał, ponad 30 stopni. Budzę go, on nie chce się dobudzić. Wściekły, głodny. Zjada w miarę sprawnie obiad i pędzimy. Stuk, tuk, tuk... Wózek po schodach. Bieg na tramwaj. Cholera, "helmut", wąskie drzwi. Wejdę, nie wejdę. - Przepraszam, może mi pan pomóc? Pan nie usłyszał (oh, really?), pani pomogła. Jedziemy. I wysiadka z tramwaju, jakoś zjechałam. Przedszkole. Wózek przy schodach, Wojtek na ręce. Na drugie piętro. Wspominałam, że ponad 30 stopni? Tup, tup, tup. Do góry. Wojtek nie na rękach, on protestuje całym sobą, włączył nawet sygnał dźwiękowy. No to na podłogę. Plask, plask, plask - raczkuje. Kolana czarne, ręce też. Detal, szczegół, nie widzę tego. Żongluję akurat uwagą. Żeby go nie zdeptali jednak. Bo to pora odbioru dzieci, dorosłych sporo, dzieci rozbiegane. Zezuję, interweniuję. Podpisuję zgody, na odbieranie Ewy z przedszkola, na katechezę, na wycieczki. Bazgrzę okrutnie. Zezuję, interweniuję. I jeszcze podziwiam, bo serce wycięła i pokolorowała, przyniosła mi. - Patrz, mamo, ładne serce? Zagląda mi w oczy. A ja te cholerne zgody podpisuję, zezuję i interweniuję. Upał. Zbiegamy po schodach. Do tramwaju, do tramwaju. Już jesteśmy spóźnione, ale chociaż na chwilę, na koniec zebrania zdążymy. Tramwaj nam ucieka. - Ewka, lecimy na kolejny przystanek, przez dworzec, za zakrętem, tam szybciej złapiemy kolejny - decyduję. Przyspieszamy. Winda, przejście podziemne, winda. Nie ta! Zjeżdżamy na dół. Upał. Wojtek z mokrą głową. Ewa cała czerwona, ale nie narzeka. - Masz, mamo, wodę? Mam. Pije, on pije, ja piję. Biegniemy, uff, jak gorąco! Gdzie ta winda?! - Proszę pani... - słyszę ciche. To do mnie w ogóle? - Proszę pani... Do mnie. Zatrzymujemy się w biegu. Siwiuteńka starsza pani. Z reklamówką. W niej jakaś zmiotka, szufelka. - Czy mogę oprzeć się o wózek? Nie ma siły, jest gorąco, musi dojść na trzeci peron, wsiąść w pociąg, wrócić do domu. - Jasne, proszę, odprowadzimy panią, mamy czas. Podstawiony już. I dużo wolnego miejsca. Na pewno pani, tu jest napisane, że jedzie do Gniezna, że odjazd o 15.41. To ten. Nie, my nigdzie nie jedziemy, wracamy z przedszkola, nie, nie spieszymy się - zapewniam. Powolutku bardzo zbliżamy się do wagonu. Wsiada, w drzwiach się odwraca. - Wiem, że nie powinnam wychodzić, że upał, źle się czuję, ale dziś jest rocznica śmierci mojego dziecka. Musiałam pojechać na cmentarz, musiałam...
Jest upał. A my jesteśmy tak strasznie spóźnieni, że nie wiem, czy warto biec dalej. Ale biegniemy. Razem. Ona taka czerwona, te włosy pod kapelutkiem takie mokre. On w samym body, kolana czarne. Ja taka spocona... Jesteśmy.